Przejdź do zawartości

Strona:Leon Sobociński - I koń by zapłakał.djvu/17

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— To pan muzyk? — z pewnym zainteresowaniem spytał otyły jegomość. — No, no, toby się pan zgodził z moją córką, ona tak samo muzykantka. — Panie dobrodzieju, ile to ja miałem kłopotu, żeby pogodzić córkę i matkę. — Magdzi zachciało się fortepianu, a matce gramofonu. He, he, córka, jako szkolona w szkołach powiada, że gramofon mają tylko knajpy i bylejakie domy, a matka zaś, że jej wszystko jedno, jeno sąsiedzi mają gramofon, to my też nie gorsi.
Córka mówiła, jako mieć fortepian to inteligentnie, a matka, że kichać na inteligencję, kiedy taka wola pani domu.
Co robić, kupiłem jedno i drugie. — Ja, bo tam, ani tak, ani siak, może być fortepian jak dobry a nie drogi, może być grafon; od przybytku głowa nie boli, — nieprawda Marceli?
— Przepraszam, rozumi się!
— Teraz, panie dobrodziejku, Magdzi zachciało się obrazu od prawdziwego malarza. Jak to tam się nazywa taki obraz, olejkowaty? — Symforjan nie pamiętasz?
— Przepraszam, Marcel, nie pamiętam!
— Olejny albo pastelowy — sprostował Franek.
— Jaki, jaki?
— Olejny!
— A no tak, olejny. Już w tych szkołach to im w głowach poprzewracają. Dawniej, panie dobrodziejku, to były obrazy święte odpustowe, a dziś mamy olejne, pastylkowate. — Cóż robić, my tam starzy nieuczeni, zemrzem już tak w ciemnocie. Ileż za ten obraz? — wskazując palcem, pyta jegomość otyły.
— Bardzo tanio: — ta dama w koronkach, i sukni atłasowej marek 40.000.
— A czy ona na olejno?
— Naturalnie.
— A ten ogródek?