Strona:Leon Sobociński - I koń by zapłakał.djvu/18

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Jak dla panów 50.000 marek.
— Czy też na olejno?
— Nie to obraz wykonany wodnemi farbami.
— Słuchaj Symforjan, trzymajta mnie ha, ha, bo pęknę, — jakiemi farbami? ha! ha!
— Wodnemi.
— Wszelki duch, a toć czary! Patrz, Symforjan, wodnemi farbami i tak wyraźnie; toć przecie ja wodą nie potrafiłbym głupiego listu napisać, a tu taki malarz napendzluje i to jeszcze na kolor.
— Dawaj, pan, ten wodnisty obraz! dopiero baba wybałuszy ślepie, jak ujrzy takie dziwo.
Gdyby Franka kto znienacka wyrznął kijem w głowę nie byłby w tym stopniu stracił przytomności, jak w chwili, gdy usłyszał chęć nabycia obrazu. — Oszołomiony, nie wierząc uszom, zdejmuje obraz.
Nabywca jednak zwyczajem zaczyna się targować i to Franka chwilowo przyprowadza do równowagi.
— Możeby jednak pan nieco opuścił, zawszeć grube grosiwo te 50.000 marek.
— Niezdecydowany głos nabywcy obudził w artyście uśpione poczucie rzeczywistości, postanowił zaryzykować i uparcie stać przy cenie pierwotnej.
— Nie mogę proszę pana i tak jedynie panu oddaję po cenie kosztu.
— Chce pan 30.000?
— Artysta waży chwilę, czy nie nadużył uśmiechu fortuny swym wyzywającym stanowiskiem, jednak perspektywa zarobienia jeszcze więcej ponad 30.000 była również nie do pogardzenia. — Zawsze tak bywa, iż pożądliwość ludzka rośnie w miarę jej zaspokajania.
— Opuszczę nieco, ale doprawdy nie mogę. 40.000, cena ostateczna.
— Symforjan, dać czy nie dać?