Strona:Leon Sobociński - I koń by zapłakał.djvu/16

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Ale widzę, że nasz malarz gdzieś sobie buja, no to pójdziemy.
— Ale przepraszam, kto to panom powiedział? właśnie kolega przyjdzie lada chwila, tylko go patrzeć. Proszę, niech panowie spoczną — z wytwornością fryzjera, zapraszającego gościa do golenia — Wacław podsunął krzesło przybyłym.
— Ale nie na długo, bo czasu nie mamy do stracenia, nieprawda Symforjanie? — zwrócił się oyły jegomość do chudego jegomościa.
— Przepraszam, rzetelnie mówi Marceli, nie mawa czasu — autorytatywnie przytaknął Symforjan.
— Ależ, co znowu — upewniał artysta — już idzie, sekunda. Tymczasem pokażę niektóre arcydzieła, to ułatwi panom zorjentowanie się przy wyborze, — choć, bogiem a prawdą, wybierać trudno, bo jedno lepsze od drugiego.
— O, ta kobieta z psem, to łebska sztuka, nieprawda? — podzielił się spostrzeżeniem Marceli z Symforjanem.
— Przepraszam niczego, tak niczego — kiwnął Symforjan i wyraz swego zachwytu zaznaczając obgryzywaniem paznokci.
— Życie panie, plastyka przedziwna, poczucie światła — zachęcał artysta. — Każdy szczegół, harmonizuje z całością, rozmach, proszę pana. A, ot ten w głębi — co za perspektywa, koloryt, słoneczne barwy. — Czy da pan wiarę, że tyle ciepła bije z tego obrazu, iż przy 20 stopniach niżej Celsjusza zapominam, że mieszkanie zimne.
— Ha... ha... ha!... — z wdziękiem meklemburskiej kobyły zarżał otyły jegomość. Bodaj to być malarzem, nie trzeba opału, nieprawda Symforjan?
— Przepraszam, święta racja, Marceli.
— Zadziwi panów, jeśli powiem, że bynajmniej, nie jestem malarzem, tylko muzykiem, a jednak ten obraz działa na mnie.