Przejdź do zawartości

Strona:Leon Sobociński - I koń by zapłakał.djvu/15

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ale pana i pańską narzeczoną wytapetuje na zielono — z wyrazem wściekłości w głosie odparł Wacek i zatrzasnął drzwi za zwolennikiem zdjęć fotograficznych.
Wacek wściekły począł mierzyć pracownię przyspieszonym krokiem i rozmyślać na temat, czy nie wartoby jednak zawołać odprawionego nabywcę i ofiarować mu jaki obraz po cenie fotograficznej. Ambicja jednak i obawa zbytniej odpowiedzialności przed przyjacielem kazała mu zaniechać tej metody handlarskiej.
Mistrz tonów, który przed chwilą z tak słabym powodzeniem odegrał rolę sprzedającego, chcąc zagłuszyć wyrzuty organów, których funkcją jest trawienie, począł gwizdać jakąś arję z „Wesołej wdówki“, oraz naprzemian deklamować: „Bez serc, bez chleba — to szkieletów ludy“.
Głośne dobijanie się do drzwi poderwało go niby prąd elektryczny. Jak na komendę uciął i otworzył drzwi przybyszom.
— Czy zastaliśmy pana malarza? — sapiąc niczem miech kowalski, zagadnął otyły jegomość w progu, zastawiając sobą całe wejście i drobną postać towarzysza.
— Prawie jakby go panowie zastali. Pełnię chwilowo funkcję pana domu z wszelkiemi pełnomocnictwami, oprócz braku upoważnienia do regulowania jakichkolwiek zobowiązań, bądź materjalnych, bądź moralnych.
— Jestem do usług, Marceli Cytryna, a to mój przyjaciel Majeranek — zgodnie z przyjętym zwyczajem towarzyskim — zarekomendował otyły jegomość siebie i swego towarzysza, który nie w pięć ni jedenaście podając dłoń wyrzekł: przepraszam.
— Bardzo miło; nad wyraz przyjemnie — Wacław Bemolewski. — Czem służyć mogę?
— Ano, niby, jeśliś pan gospodarz domu, to przyślim powiedzieć, że chcielim kupić jaki obrazek od pana malarza Franciszka Pędzelkiewicza.