Strona:Leon Sobociński - I koń by zapłakał.djvu/14

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Przypuszczam, że nie drogo, lecz właśnie kolega specjalista od portretów przed chwilą wyszedł, niebawem wróci, to się panowie co do ceny ułożycie. Sądzę, że wyżej 40 000 kosztować nie będzie.
— Czterdzieści tysięcy?!?, tego ten, no panie dobrodzieju, to już ja tam wolę iść do fotografisty!
— Panie łaskawy, robimy dla pana po cenie kosztu. Proszę wziąć pod uwagę farby, które niebywale są drogie i których wprost nie ma w Polsce: płótno, ramy, czas — proszę to wszystko zsumować.
— Nie, panie dobrodzieju, tego ten, za drogo, pójdę do fotografisty.
— Wola szanownego pana — z rezygnacją odrzekł Wacek — widząc, że z tej mąki nie będzie chleba.
— Czterdzieści tysięcy?!... Ho, ho, panie tego, a mówili mi, że ten pan malarz, jakże się tego ten nazywa...
— Franciszek Pędzelkiewicz!
— Tak, Franciszek Pędzelkiewicz, to bierze tanio ten tego.
— W takim wypadku niech pan dobrodziej zaczeka, za chwilę nadejdzie.
— Kiedy nie mam, tego ten, jakże się nazywa — czasu.
— Ależ chwileczkę, doprawdy tak interesująco się z panem rozmawia, jedną sekundę.
— Nie, już tego — idę, do miłego z panem!
— Idź do choroby ciężkiej — zaklął Wacek w duchu — zamykając drzwi za gościem.
— Ale, ale, — wracając się ze schodów gość zapytał: — Panie dobrodzieju, zapomniałbym tego, a czy też pan mógłby wymalować w moim mieszkaniu sufit, bo się jucha, już poobdrapywał, i co będzie kosztować?
— Niech pan idzie do „fotografisty“ panie łaskawy, to panu odmaluje nietylko podłogę i sufit,