Strona:Leo Belmont - Pani Dubarry.djvu/51

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

śliczne dziewczyny dają całować się takim obrzydliwym golcom?
Dumonceau zatrząsł się od śmiechu.
— Wogóle bardzo mi się podobają pańskie graty! — rzekła z tupetem dziewczyna.
— Wybierz sobie coś — podaruję ci! — zaproponował Dumonceau.
Namyślała się. Potem rzuciła niedbale:
— Nie chcę!
— Dlaczego?
— Bo... chciałabym wszystko. Chciałabym tak mieszkać!
— Moja krew! — ozwała się matka Vaubernier. Ona jest niezmiernie delikatna. Nie znosi zapachu nawozu. I to był jeszcze ważniejszy powód naszej ucieczki do Paryża, niż... głód. Ostatnio naraz zaostrzył się jej węch... po pańsku...
— To może już wpływ krwi ojca? — ostrożnie zauważył bankier.
— Masz pan rację! — klepnęła go szeroką dłonią po ramieniu. Jej ojciec pachniał tak przedziwnemi perfumami, jak...
Nim znalazła porównanie, zjawił się lokaj i oświadczył, otwierając drzwi naoścież:
— Podano do stołu.
Bankier od paru chwil namyślał się nad czemś głęboko, bo na czole jego pojawiły się wyraźne zmarszczki. Przy drzwiach gabinetu, otwierających perspektywę na piękny salonik i świetnie zastawiony stół — widok, który roziskrzył żywe oczęta Joasi — Dumonceau ozwał się nagle: