Strona:Leo Belmont - Pani Dubarry.djvu/50

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Tedy widzi pan, kochany panie Dumonceau — mówiła pani Béqus, coraz lepiej czując się na gruncie mieszkania swego starego przyjaciela — przybywamy tutaj w chwili ostateczności najostatniejszej. Ale na szczęście, pan Bóg jest dobry... i sprowadza nas do pana!
— Bądź spokojna, kochana pani Vaubernier, zajmę się wami... Los twojej córki obchodzi mnie gorąco. Wyznaczę wam stałą pensję miesięczną.
— O, panie! jak to pięknie — wzruszyła się matka.
— To jest tylko mój obowiązek. Nie wiem, czy kiedykolwiek spłacę dług, jaki zaciągnąłem u ciebie. Winienem ci życie.
— O, życie to dar bezcenny! — zawołała nagle Joasia, odwracając się od obrazu treści mitologicznej, który studjowała z zaciekawieniem.
— Prawda, jaka mądra! — pochyliła się znów szeptem matka do ucha Dumonceau. A jaka naiwna przytem! Wie pan, obserwowała niedawno ocielenie się krowy. I nie mogła nadziwić się, że kobiety decydują się na coś podobnego. Mam nadzieję, że przy pańskiej i Boskiej pomocy uda mi się ją wykształcić i nie będzie oddawała się, jak ja... skąpym mieszczuchom.
Dumonceau kiwnął głową — powstał i zbliżył się do Joanny. Zapytał ją:
— Jak ci się ten obraz podoba?
Tematem obrazu były umizgi faunów i nimf.
— Ładne — rzekła. Tylko dlaczego te