Strona:Leo Belmont - Pani Dubarry.djvu/49

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Ależ ona ma słuszność! — śmiał się Dumonceau, dzwoniąc. Zaraz zamówię śniadanie.
— A czy będzie dobre? — spytała Joanna.
— Lepsze od twoich jajek! — rzekł.
— No, to niech to zabierze lokaj! — odparło dziewczę, wstając, i pogardliwie odsunęło swoją strawę.
Zjawił się wygalonowany lokaj. Bankier dał szereg zarządzeń, którym matka Joanny przysłuchiwała się, cmokając językiem z zadowolenia.
— Bo widzi pan, panie Dumonceau, wszystko, co miałam, rozeszło się. Nasi chłopkowie drą niemiłosiernie. Co prawda, i oni wiele nie mają, bo drą z nich poborcy. Ostatnio już zagroził nam głód... na wsi! Zbiory tegoroczne wypadły fatalnie. Krowy i kozy zabrali dzierżawcy podatków. Musiałyśmy uciekać do Paryża. To było zdawna mojem marzeniem. Bo przecież Joasia jest stworzona dla Paryża. Nieprawdaż?
Joasia w tej chwili, przechadzając się po gabinecie z pewną nonszalancją, zawadziła łokciem o jakiś kryształowy wazon i wywróciła go. Upadł, tłukąc się z brzękiem.
Anna Teresa klasnęła zaniepokojona w dłonie. Lecz Joasia, rozwiódłszy ręce, dość pogodnie oglądała wyrządzoną szkodę.
— Pan ma bardzo kruche szkło! — zwróciła się do Dumonceau.
— O, tak! ona jest stworzona dla Paryża! — rzekł z przekonaniem bankier.