Strona:Leo Belmont - Pani Dubarry.djvu/227

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

ka, powinszowała arcybiskupowi lugduńskiemu Montazetowi, gdy przyjechał zwiedzać klasztor — dziecięcia od pani Mazarin. Prałat wyparł się: To obmowa. Moja historia z panią Mazarin nie jest prawdziwsza od tej, którą przypisują tobie i kardynałowi. „O, w takim razie — rzekła — dziecko jest pańskie!“
Pani Dubarry była zdumiona, że król pozwala żartować w swojej obecności z wyższego duchowieństwa. Wprawdzie był to czas, kiedy Żartowano z wszystkiego, z religji, moralności, sądownictwa, literatury, z królów i z prałatów, z małżeństwa i miłości — wreszcie z samych siebie. Ale zdarzyło się jej być po raz pierwszy świadkiem niekrępowania się w takim stopniu wobec Majestatu Króla. Nie baczyła, że nadmiar wypitego szampana usprawiedliwiał hałaśliwość uczestników i rozwiązłość języków, że ona sama śmiechem swoim podniecała dowcipnisiów. Zły nastrój, w którym zasiadła do stołu, złość na króla, który raził ją dziś żółtą cerą, zmarszczkami, starczym wyglądem znużenia, wreszcie utkwione w nią zuchwale, rozpalone dziwnie, drażniące ją oczy d‘Aiguillona — wszystko to sprawiło, że zapomniała się i rzuciła królowi upomnienie, niezwykłe formą i treścią:
— Sire! brak Ci taktu. Pomiarkuj tych drwinkarzy.
Na moment Ludwik był oszołomiony. Tego było mu trochę za wiele. Ale wnet się roześmiał. Był nieco podpity. Ozwał się na głos, parując ukośnie zadany jego powadze cios: