Strona:Leo Belmont - Markiza Pompadour miłośnica królewska.djvu/218

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

już burzyć swoich nawyknień. A co do dzieci — jakże mało sobie robi z księcia Luc’a; dziecko panny Romans podzieli los syna pani de Vintimille: jutro nie obejrzy się na nie. Wogóle Ludwik nie został stworzony na ojca.“
Markiza Pompadour oceniła trafność tych uwag. Zahartowana zdławiła w sobie zazdrość. Poszła dalej. Bodaj przez pamięć miłości dla Ludwika, przeniosła uczucie swoje na jego piękne podobieństwem doń dzięcię. Zajęła się po macierzyńsku dzieckiem panny Romans. Dało to powód do kapitalnej sceny. Kiedy w obecności Ludwika poszukiwała odpowiedniego dlań nazwiska ojcowskiego i rzekła z mimowolną naiwnością:
„Nie można mu przecie dać pierwszego lepszego.“
Król zauważył figlarnie:
„Oczywiście! Ojciec bardzo porządny człowiek!“
I markiza zawtórowała mu wesołym śmiechem.

A śmiała się rzadko długich lat ostatnich...
Dzień wiosenny jej życia minął przy boku niekochanego męża — letni był pełen niszczących burz przy tronie Króla — jesienny szarzał, dręczył słotą i zawieruchą. Jaki smętek wieje z listów pisanych w tej epoce do brata:
„Z wiekiem staję się filozofką. Patrzę już bez zdziwienia na tę tkaninę złośliwości, płaskości, nędzy duchowej dokoła siebie. Biedni ludzie! Do czego są zdolni! Ach, wszędy czyha fałsz i grzech! Ale zbyt nudnem byłoby żyć w samotności; wypada, drogi braciszku, tak cierpliwie znosić błędy ludzkie, jakby się ich zgoła nie widziało...“