Strona:Leo Belmont - Markiza Pompadour miłośnica królewska.djvu/193

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.



Rozdział XXVIII.
„Niebezpieczny blondyn.“

W Trianon przy wieczerzy wokół Króla zebrało się grono najwykwintniejszych arystokratów. Królowała przy stole markiza — nieco wychudła i blada po doznanym niedawno ataku sercowym, ale zawsze czarująca, zawsze uśmiechem pokrywająca troski dyplomatyczne, obecnie zaś większe niepokoje z powodu niepowodzeń francuskiego oręża w starciach z wyborną armją Fryderyka Wielkiego. Bezkłopotni dworacy prowadzili z beztroskim Królem akademicką rozprawę na temat prochu strzelniczego. Wrócono właśnie z polowania.
„To zabawne!“ zawołał naraz książę de Nivernois, „zabijamy co dnia młode kuropatwy w parku Wersalskim, czasem... także ludzi, niekiedy pozwalamy się sami zabijać, a nie wiemy, z czego składa się to, co zabija!“
„To samo dzieje się z wszystkiem na świecie,“ zauważyła markiza. „Toć nie wiem, czem jest róż, którym barwię moje wargi, ani jak się robi pończochy jedwabne, które noszę.“
„Szkoda,“ rzekł na to hrabia de la Valliere, „że Wasza Królewska Mość poleciłeś skonfiskować nasze słowniki Encyklopedyczne, które kosztowały każdego nas po 100 pistolów. Tam znaleźlibyśmy wyjaśnienie wszystkich naszych kwestji.“