Strona:Leo Belmont - Markiza Pompadour miłośnica królewska.djvu/186

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Za całą odpowiedź służbista z ukłonem podał jej książkę, zwróconą przez Latude’a dozorcy.
Przeczytała dopiski na marginesie.
Jej twarz okryła się śmiertelną bladością. Oczy zaiskrzyły się. Komendant zadał pytanie nie bez dozy ironji:
„Więc kiedy wyjdzie?“
„Nigdy!“ rzuciła sucho. „Możesz pan odejść.“
Kiedy wychodził, zawróciła go od progu. Czy tknęła ją litość dla zagrzebanego, czy zrozumiała zasadność jego nienawiści, czy przypomniała przyrzeczenie dane ojcu, czy chciała być łaskawą w miarę możności według swego rozumienia — trudno odgadnąć. Dość, że rzekła:
„Obchodzić się dobrze! Dać mu towarzysza, gdyby uskarżał się na samotność, z tych... co również nie wyjdą. Albo lepiej jeszcze: dać mu sługę... Jest taki, co chce być przy nim. Utrzymywać go może z renty, pozostawionej na ten cel przez ojca, który zmarł niedawno. Adres da panu pan Marigny-ojciec.“
„A! pan Poisson?“ zapytał z głupia-frant.
„Pan de Marigny starszy,“ odparła tonem strofującym. Żegnam pana!“

Latude otrzymał sługę, który przywiózł mu sporo rzeczy, pozostałych po ojcu i kupionych za pozwoleniem komendanta przed wejściem do Bastylji Starzec rozrzewnił się, widząc młodego pana, zmizerowanego, zmienionego po latach więzienia: nie było już śladu młodości i piękna — obrósł włosem, patrzył dziko, zdawał się mężem, pełnym powagi, nie wiedzącym, co znaczy uśmiech. Wszelako Latude ucieszył się, widząc dawnego ojcowskiego sługę, który go niegdyś pieścił na ręku. Dał znać o swojej radości długim uściskiem.