Strona:Leo Belmont - Markiza Pompadour miłośnica królewska.djvu/181

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ostrożnie-buntowniczą paplaniną przeciw władzy monarszej. Czy katom jest się wdzięcznym za surogat życia? Co warta iskierka światła w mroku, dana ręką, która zabrała nam widok słońca?... Wszelako bądź co bądź Latude ożywił się: szaleństwu zapobiegał papier, umożliwiający spowiedź myśli, od nudy ocaliły wrażenia świata, wyzierającego z mądrych książek. Marzył o tem, aby mógł zejść się na moment na dziedzińcu więziennym z Diderotem — ale nie dozwalano rozmów więźniom. Zresztą Diderot już był wyszedł dawno z Bastylji.
Teraz nienawiść Latude’a dla markizy de Pompadour znalazła nowy pokarm — podwoiła się, podwajając cudzą. Oto za ścianą jego celi znalazł się współwięzień, z którym Latude porozumiał się rychło pukaniem. Pierwsze długie i nużące porozumienia zastąpione były umówionem wspólnie krótszem abecadłem. I rozmowa potoczyła się żywiej — trwała całe noce. Sąsiad i towarzysz niewoli opowiedział mu swoje losy. Był to d’Allegre. Niebawem, nie widząc swoich twarzy, wiedzieli o sobie wszystko. Ich nienawiść dla Markizy zabrzmiała jak akord, potężniejący z każdym dniem niewoli.
Allegre, miłośnik otwartego nieba, czuły na wdzięki natury, nadto głęboko przekonany, że miał do spełnienia wielką misję zbawienia ludzkości — przy całej słodyczy charakteru i wrodzonej dobroduszności — popadł w okrutny gniew na swoją prześladowczynię. Zgoła nie zrozumiał swojej przewiny poza kwestją srogości kary — więzienia bez sądu, bez terminu. On chciał ją „poprawić“. Ona sprzęgła się „z duchami piekła“, aby unicestwić jego misję i „naprawę świata“. Fanatyk moralności widział ją teraz innemi oczyma