Strona:Leo Belmont - Markiza Pompadour miłośnica królewska.djvu/166

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

„Polecił powiedzieć, że jutro w południe pragnie pojechać z panią do Belle-Vue i zatrzymać się tam na noc...“
„Dobrze!“ jęknęła faworyta.

A nazajutrz rankiem księżna de Brancas, szczerze życzliwa markizie, zastała ją przy śniadaniu. Była zdumiona gorączkowym rumieńcem na twarzy markizy. Zdziwiła się nadto, widząc na stole markizy czekoladę, mocno pachnącą ambrą i wanilją, talerz pełny trufli, wazę z zupą selerową. Odciągnęła na bok panią Hausset i zadała jej pytanie, czemu tak szkodliwe dla zdrowia przysmaki podaje markizie już z samego rana. Pani Hausset powołała się na rozkaz markizy: „Musiałam przyprawić czekoladę potrójną dawką wanilji.“
„Co znaczy ten mus?...“
Pani Hausset milczała zagadkowo.
Księżna zwróciła się do markizy z wyrzutem: „Przyjaciółko! Wybacz mi zarzut. Czemuż odżywiasz się tak nienaturalnie?“
I oto markiza ze łzami w oczach przyznała się księżnej, że zniewolona jest walczyć z wiekiem, z chorobą, ze wstrętem, zadawać gwałt swemu temperamentowi, aby utrzymać sztucznemi podnietami żar namiętności...
„Bo... nie mogę stracić miłości Króla.“
„Fe!“ krzyknęła zgorszona księżna.
I wrzuciła przysmaki energicznym ruchem w ogień, płonący na kominku.
„Nie chcesz stracić miłości Króla i... dlatego się zabijasz?... Jesteś szalona!... Miłość żadnego króla nie jest warta twego życia... Jeszcze ci zresztą czarów