Strona:Leo Belmont - Markiza Pompadour miłośnica królewska.djvu/150

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

„Na twój znak, Pani!“
„Wybornie!... Latude! Myślałam o zmianie komendanta Bastylji — teraz już wiem, komu powierzę to miejsce.“
„Mnie?“ ucieszył się.
„Tobie!“ zaśmiała się markiza. „Poczekaj chwilę.“
Zadzwoniła. Weszła pani Hausset.
„Każ zaprzęgać... Kareta dla pana Latude’a... Dwa najżwawsze konie... Żywo!“
Pani Hausset wyszła. Latude powstrzymywał się, aby nie skakać z radości. Markiza powolnym ruchem wyjęła z kasetki jakiś papier — przez chwilę namyślała się, ręką cisnąc czoło — potem westchnęła, coś napisała — uśmiechając się ironicznie — rozgrzała lak nad świecą i sygnetem zapieczętowała list.
Wręczając papier Latude’owi, rzekła:
„To jest mój rozkaz... Doręczysz go komendantowi Bastylji... On zastosuje się doń ściśle...“
Dały się słyszeć dzwonki uprzęży pod oknem.
Latude ukląkł u stóp Markizy — ucałował rąbek jej sukni — raz jeszcze z westchnieniem pogładziła go po włosach i rzekła:
„Do widzenia!“
Za chwilę Latude rozwalił się na poduszkach powozu. Złożył rękę na sercu, przyciskał nią ukrytą na piersi „nominację“ w obawie, aby nie uciekła. Jechał do Bastylji.

Markiza posłała mu przez okno jeszcze jedno pożegnanie ruchem ręki. Odwróciła się potem ku pani Hausset, nie śmiącej zadawać jej pytań, póki sama nie przemówi.