Strona:Leo Belmont - Markiza Pompadour miłośnica królewska.djvu/149

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

„Wszędzie, dokąd każesz!“
Powstała z fotela — przechadzała się po pokoju — coś ważyła.
Latude nie mylił się, mówiąc, że słuchała go z zachwytem. Wszakże to, co mówił, brzmiało, jak czarodziejska bajka. Ważyła coś w myśli. Na jej czole legła zmarszczka, którą czas wyżłobił, niby delikatną smugę, przeczącą jej zwykle roześmianym wobec króla i dworu ustom świadectwem myśli, spoważniałej w trudach życia i w trosce, ukrytej przed światem. Była teraz blada. Oczy jej patrzyły, jak zagadka głębi jeziora. Podeszła do Latude’a, który uprzednio, mówiąc, stał przez cały czas — teraz przysiadł ponownie, wyczerpany i wzruszony własną wymową — i zanurzyła białe palce w jego wijących się włosach. Pod tą pieszczotą uśmiechał się trjumfująco i przycisnął do ust jej rękę — całował ją długo, długo w upojeniu. Teraz już nie obawiał się niczego.
„Słuchaj!“ rzekła nagle, „kiedyż chciałbyś przystąpić do wcielenia ,naszych‘ planów.“
„Choćby zaraz!“
„Przydaliby się nam ci, co... zapełniają Bastylję — nieprawdaż?“
„O, tak!... są tam umysły tęgie... wielkie charaktery... a zwłaszcza ludzie, którzy dyszą zemstą i marzeniem złamania obecnego porządku.“
„Mściciele nieubłagani!‘
„Tak jest!“
„Tych trzeba będzie wypuścić.“
„Przedewszystkiem. Aby poszli ręka w rękę z nami — na czele zbuntowanego ludu!“
„Doskonale!... Więc gdybyś miał w ręku klucze Bastylji, wypuściłbyś ich zaraz?...“