Strona:Leo Belmont - Markiza Pompadour miłośnica królewska.djvu/143

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Latude’owi wystąpiły na czoło grube krople potu. Zarumienił się. Ale kontenansu nie stracił.
„O, pani!“ wyciągnął ręce, „chcesz zabić to mądre stworzenie? To niepodobna!“
„Masz pan słuszność.“
Latude odetchnął zwycięsko. Dodała:
„Ale... w takim razie... spróbuję jadu na sobie.“
Wsypała szczyptę proszku do szklanki. Woda zmąciła się.
Latude wytrzeszczył oczy. Gdyby ugodził weń piorun, nie mógłby bardziej skamienieć. Przerażenie jego było prawdą. Czy markiza żartem wystawiała go na próbę? Czy już odgadła jego podstęp? Trzeba było ratować się — wytężył myśl tak, że żyły wystąpiły mu na skroniach. Postąpił krokiem ku niej — ręce mu drżały, wyciągały się ku szklance — wybełkotał:
„Nie pozwolę!... Pani chce się zabić!“
„Tak! Sprzykrzyło mi się życie. Chcę umrzeć przy panu.“
„Markizo!... żartujesz... okropnie.“
Postąpił bliżej; chciał wytrącić szklankę z jej rąk. Przestrach jego był tak wielki, tak szczery, że markiza winna była się zawahać. Ale poza prawdą przerażenia ona czytała motyw.
„Stój pan na miejscu!“ sparaliżowała go rozkazem.
Wypiła duszkiem zbielałą wodę i patrzyła nań z ironią.
„Teraz poczekasz pan mego zgonu, wszakże trucizna ta działa prędko!“ mówiła z ironią.
Latude bezmowny usiadł na kanapie. Nogi ugięły się pod nim. W jego głowie była jedna myśl: „Co teraz będzie? co będzie?“