Strona:Leo Belmont - Markiza Pompadour miłośnica królewska.djvu/142

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

I wyżeł dał susa przez okno...

Latude był zdumiony i wylęknięty. Drogę zastąpił mu wyżeł; pochwycił za rękaw i ciągnął. Nie ugryzł go wprawdzie, lecz odpędzany — szczerzył zęby, nie pozwalał mu iść naprzód. Latude zniewolony był cofać się. Pies szczekał. Latude próbował odpędzić go kamykami — wyżeł umykał się zręcznie i zatrzymywał go. Było to niepojęte. Zagadka wyjaśniła się. Nadbiegł wartownik, kierując się szczekaniem psa, i powiadomił go, że Markiza wzywa go z powrotem. Latude przeczuwał bliskie ziszczenie się swoich nadziei.
Pani Hausset napotkała go u wrót:
„Chodzi o adres pański.“
„Zostawiłem: Oberża: ,Pod złotym Lwem‘ w dzielnicy Cité.“
„Właśnie! Obrzydliwa dziura. Markiza pragnie, aby pan zmienił mieszkanie na lepsze.“
Głos jej brzmiał twardo, tonem pełniącej obowiązek służbistki.
Za chwilę znalazł się znowu sam na sam z panią de Pompadour. Pies, który spełnił dobrze nakaz, leżał zziajany u jej stóp i wesoło naszczekiwał. Twarz markizy tym razem wydała się Latude’owi niepokojącą zagadką. Była zimna, oczy jej mierzyły go surowo. Przed markizą stała szklanka wody — obok otwarte pudełko z białym proszkiem. Na stole list i jego kartka z adresem. Pani de Pompadour nerwowo skręcała obszytą koronkami chusteczkę. Stanął przed nią wyprostowany, milczący. Czekał.
„Posyłka nadeszła!“ wycedziła zwolna. „Chcę wypróbować działanie trucizny... na psie“.