Strona:Leo Belmont - Markiza Pompadour miłośnica królewska.djvu/144

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Markiza mierzyła go wzrokiem wzgardliwym. Miał wrażenie, że zstąpiła z obłoków sama Bogini Sprawiedliwości i sądzi go za fałsz ohydny.
„No!... Jakoś trucizna nie działa!“ ozwała się po chwili pani de Pompadour. „To przecież jest zwyczajna kreda... Widać wzięto ją od oberżysty, który zapisywał długi swojej pijanej klienteli... Nieprawdaż, panie Latude?“
Jego bystry umysł znalazł jeszcze wykręt.
„Możliwe jest, że... tamten chemik oszukał owego arystokratę. Jakie to szczęście!“ wyjąkał, patrząc na nią zpodełba.
„Tak?! — Ale w takim razie, czemu charakter pisma listu i pański na kartce z adresem — są identyczne? Jak to wyjaśnisz, panie Latude?“
Grom uderzył — tajemnica jej odwagi wyjaśniła się. Przebiegła obserwatorka przejrzała go nawskróś. Uwikłał się w sieci bez ratunku. O! jakimż był idjotą — nie zmienić charakteru pisma — nie liczyć na genialne wejrzenie tych przepięknych oczu! Teraz uciekał się już do nędznych wykrętów schwytanego na gorącym uczynku malca-złodziejaszka.
„Bywają... bywają... przypadkowe podobieństwa pisma.“
„Zamilcz!“ krzyknęła, powstając. Tupnęła nogą. Ręce jej przedarły chusteczkę. Była niepohamowana w gniewie.
„Oszuście!“ wołała, „jakże to ci przyszło do głowy, zażartować z Markizy de Pompadour?!...“
Milczał, wpatrzony w nią, jak w Anioła Zemsty. Wiedział, że go może zgnieść, zmienić w proch ludzki — ale jeszcze w tym gniewie czarowała jego oczy, jak znieważone Bóstwo, zawstydzające bluźniercę.