Strona:Leo Belmont - Markiza Pompadour miłośnica królewska.djvu/136

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Markiza była blada śmiertelnie. Mimowoli chwyciła Latude’a za rękę:
„Dlaczegoś nie krzyczał?! nie kazał ich aresztować?!“ zapytała. Głos jej brzmiał groźnie.
„To było pustkowie. Bałem się. Zresztą zabiliby mnie z pewnością, gdyby wiedzieli, żem ich podsłuchał. Uczyniłem lepiej. Wymknąłem się cichaczem. Przyjechałem nocną pocztą. I od ranka błądzę tu — aby się dostać do Pani, czyhając na ranną pocztę, aby ją wyprzedzić. Wiem, że nie nadeszła jeszcze.“
„Może będzie niezadługo.“
„W każdym razie jesteś uprzedzona, Markizo. Trucizna nie wydrze Francji jej słońca!“
Ukląkł przed nią.
Wzruszona przebierała ręką w jego jasnych włosach, darząc go niejako pieszczotą za czyn, który przynosił jej zbawienie. Latude trafił doskonale w utajoną sprężynę jej duszy — obawę śmierci, zgotowanej ręką podstępną. Zresztą ta struna ujawniała się niekiedy. Za czasów urzędowania ministra Maurepas faworyta nieraz wypowiadała przed królem swój lęk przed ręką, kryjącą się w ciemności, gotową zadać jej truciznę. Nawet znudziła Króla swego czasu swą nieustanną histeryczną trwogą. Z jego rozkazu musiał czuwać przy jej sypialni doktor Quesnay, a pod ręką były znane antydota. Strach ten przeminął — Latude wywołał jego widmo ponownie.
Ukazał zawisłe nad nią niebezpieczeństwo — spisek w mroku — lecz równocześnie przyniósł ratunek.
Rzekła mu: „Powstań! jesteś godzien nagrody“.
Otworzyła wysadzaną rubinami i topazami kasetkę, wyjęła z niej haftowaną sakiewkę, brzęczącą złotem i położyła przy nim: