Strona:Leo Belmont - Markiza Pompadour miłośnica królewska.djvu/135

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Pani de Pompadour dała znak kamerystce Hausset, która oddaliła się natychmiast.
Latude opowiedział natenczas markizie w słowach splątanych, zdających się wynikiem wielkiej zgrozy, ledwie mogąc złapać dech, że dnia poprzedniego na stacji pocztowej traktu Paryzkiego podsłuchał przez szpary swego pokoju rozmowę dwóch tajemniczych jegomościów, z których jeden, zda się, był (sądząc ze stroju) wysokim arystokratą, drugi — chemikiem, czy aptekarzem (sądząc ze słów technicznych, jakich używał). Obaj zmawiali się o otrucie pewnej osoby. Aptekarz dał arystokracie pudełko z proszkiem, który zachwalał, jako swój sekret i wielokrotnie upewniał, iż jest to trucizna zabójcza — jeden gram działa śmiertelnie, wywołuje zgon natychmiastowy, nie pozostawiając przecie śladów przy badaniu zawartości żołądka, jak to sprawdził, poddając sekcji otrute psy. Arystokrata, otrzymawszy te zapewnienia, rzucił dostawcy jadu sakiewkę, napełnioną grubo złotem — bo „ciężko brzękła na stole“. Zaraz potem zza parawanu wyszedł jakiś człowiek, którego twarzy Latude nie dojrzał, gdyż nieznajomy był odwrócony doń tyłem — i zbliżył się do stołu. Usiadł.
Latude kończył opowieść:
„Arystokrata pochylił się nad nim i coś mu dyktował — nie słyszałem słów, bo mówił szeptem, a ja drżący nie byłem nawet w stanie słuchać, czując, że ci dwaj knują jakąś straszliwą zbrodnię. Ale to słyszałem z pewnością — wyraźnie — bo dyktujący podniósł głos i zaśmiał się złowrogo, mówiąc: ,Napisz adres — Markiza Pompadour... Fontainebleau‘. I wręczył mu pudełko...“