„Niech mnie djabli porwą, jeżeli to nie pan de Voltaire!“
„Wolter, poprostu Wolter,“ rzekł wysiadający, „w głosach tkwią całe dusze ludzkie, jeżeli po tylu latach poznaliśmy się w ciemnościach egipskich.“
„Jak ci, co się znali dobrze!...“
„Jak ci, co się nie zapominają, bowiem się kochali. Pogadamy przy wieczerzy. Panie Gringalet! Obiecałem zatrzymać się u pana w przejeździe i jestem...“
„Dla pana Woltera mam zapasik trufli... delicje!“ rozlegał się głos gospodarza...
Goście weszli do sieni.
Latude’owi mocno zabiło serce. Co za szczęście! Za chwilę ujrzy przez dziurkę swego obserwatorjum... kogo? — genialnego autora „Edypa“ i „Listów filozoficznych“, w którym podziwiał „chaos jasnych myśli“ (chaos d’idees claires), oraz śmiałego autora świeżo wyszłych z pod prasy Londyńskiej „Listów o ślepcach na użytek widzących“ — rzecz zdaniem Latude’a, tyleż godna aureoli, co i Bastylji... „jeżeli się spostrzegą“!
Strona:Leo Belmont - Markiza Pompadour miłośnica królewska.djvu/101
Ta strona została uwierzytelniona.