Strona:Leo Belmont - Markiza Pompadour miłośnica królewska.djvu/100

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

i modeli niegotowych wynalazków mieściły się w niej tylko zebrane na szosie kamienie — dowód przewidującego sprytu Latude’a.

Na razie wylęgał się po całych godzinach na wygodnem łóżku, zatopiony w marzeniach (nazywało się to dla oberżysty: „opracowuję raporty, panie Gringalet, dla pana de Tournehem, który ma tu wkrótce przejeżdżać i będę musiał pana opuścić, bo wyjadę z nim do Paryża — choć będzie mi żal, bo u pana mam ciszę do skupienia myśli przy pracy!“) A dla skrócenia nudy wywiercił sobie świdrem kilka dziur w drewnianem przepierzeniu, wychodzącem na salę ogólną dla przejezdnych i oglądał niby w „panopticum“ wypadkowo zatrzymujących się w tej norze podróżnych, podsłuchiwał przez szpary desek rozmowy, bawił się obserwacjami i — wciąż oczekiwał cudu: „zjawi się ktoś, co poda mi myśl wybawienia się z kłopotu!“
Pewnego dnia późnym wieczorem przez okno swego mieszkania na parterze usłyszał energiczny głos, wołający z oburzeniem: „Pocztylion spił się, jak nieboskie stworzenie! Niepodobna jechać z nim dalej, bo wywróci! Panie oberżysto! Daj wyspać się łajdakowi w kuchni! A mnie daj co ciepłego do jedzenia. Przemarzłem do kości!... Jak daleko stąd do Paryża? Do pioruna! co za podła droga...
W tej samej chwili przed oberżą zatrzymał się w mroku powozik i z głębi ktoś się ozwał melodyjnie:
„Jeżeli się nie mylę, to głos, który klnie, należy do Diderota!“
I zaraz tamten klnący odpowiedział radośnie przy klasnięciu w dłonie: