Strona:Leblanc - Złoty trójkąt.djvu/197

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Koralia!... Koralia!... Powiedz mi, gdzie ona, a daruję ci wszystko!...
Starzec odpowiedział mu śmiechem pełnym okrucieństwa:
— Oddać ci Koralię?! ocalić ją!... nie!... nigdy!... wolę umrzeć!... Kryjówka Koralii — to kryjówka złota... Oddać wam ją i złoto?! Wolę umrzeć!...
— Zabij go zatem, kapitanie! — wmieszał się don Luis — zabij go, jeżeli woli umrzeć!...
Patrycyusz zawahał się:
— Nie! nie!... — wyrzekł cicho — nie mogę!...
— Dlaczegóżby nie? nalegał Lupin. — To tak łatwo!... No, śmiało!... Skręć mu kark, jak kurczęciu!...
— Nie mogę!...
— Ależ to zbrodniarz!... kat Koralii!... Oczy Patrycyusza zaiskrzyły się wściekłością. Powściągał wszakże swój gniew:
— Tak... ale ten człowiek...
— Masz wstręt do duszenia?... Nie chcesz go dotknąć rękami?!... Oto rewolwer!... zabij!...
Patrycyusz pochwycił broń i skierował ją przeciwko Szymonowi. Zapanowała brzemienna grozą cisza.
Szymon przymknął oczy, a po jego zsiniałej twarzy spływały krople potu.
W końcu oficer opuścił rękę, uzbrojoną w rewolwer i rzekł:
— Nie mogę!...
— Dlaczego?
— Nie... nie...
— Dlaczego! pytam raz jeszcze!...
— Nie mogę!...
— Aha!... rozumiem. — Myślisz, że jednak ten człowiek jest twoim ojcem...
— Być może... — szepnął kapitan — pozory zdają się świadczyć....
— A chociażby!... jeżeli to jest łotr!... bandyta!...
— Więc niech umrze z innej ręki, ale nie z mojej!... Mnie nie wolno go zabić!...
— A więc wyrzekasz się zemsty?