Strona:Leblanc - Złoty trójkąt.djvu/152

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Wie pan... skąd panu to przyszło na myśl?...
— Niech pan sobie tylko przypomni... Wspólnicy Essaresa zdradzili mi tę tajemnicę tam w kawiarni...
— Ależ pański dyaryusz nie wspomina o tem ani słowa...
Rrzeczwiście!... zapomniałem o tej drobnostce.
— Drobnostce!... on to nazywa drobnostką!... Ależ to jest szczegół pierwszorzędnej wagi, mój kapitanie!... Gdybym był o tem wiedział, byłbym się domyślił odrazu, że ten człowiek w łodzi to Grzegorz!... I nie stracilibyśmy nocy na próżno!... Ale pan nas urządził, kapitanie!...
— Don Luis nie należał do ludzi, którzyby łatwo pozwolili zbić się z tropu. To też i teraz nie tracił dobrego humoru i nadziei w zwycięztwo.
— No, w imię Boże — do roboty!... Pan Szymon myślał, że wziął na „kawał“ Arseniusza Lupin?!... O! to mu się nie uda!... Wyjaśnimy tajemnicę złotego trójkąta!... wyjaśnimy wszystkie tajemnice!... Zwycięztwo nasze!... worki ze złotem nasze... A pan Patrycyusz i pan Koralia pójdą sobie do merostwa, otrzymają moje błogosławieństwo, pobiorą się i będą mieli dużo ładnych dzieci!...
Auto zbliżało się już do bram Paryża. Patrycyusz, który zdradzał coraz większy niepokój — zapytał:
— Więc pan sadzi, że niema żadnego powodu do obawy?
— O! tego nie powiedziałem. — Ostatni akt dramatu jeszcze nie skończony!... Po wielkiej scenie trzeciego aktu — nazwijmy ją sceną z gazem świetlnym — nastąpi niechybnie akt czwarty, a może i piąty!... Wróg jeszcze nie rozbrojony!...
Auto wjechało na bulwar.
— Wysiądziemy tutaj — zadecydował don Luis.
Zagwizdał trzykrotnie — żadnej odpowiedzi.
— Niema Ya-Bona — szepnął — Walka się zaczęła...
— Ale Koralia...