Strona:Leblanc - Zęby tygrysa (1924).djvu/378

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   372   —

— Więc ciągle jesteś w mej mocy! — zaskrzeczał. — Zbawca twój nie przyszedł? Spóźnił się nieco Mesyasz... Niechaj się spieszy!
Głos jego był tak dojmujący, że don Luis słyszał wyraźnie każde słowo. Zacisnął silniej w dłoni rewolwer. Za najbłachszym, dwuznacznym gestem strzeli...
— Niechaj się spieszy! — powtórzył, śmiejąc się, bandyta. — Jeśli nie zdąży, to za pięć minut wszystko już będzie gotowe. Czyż nie widzisz, że jestem człowiekiem mającym metodę, nieprawdaż, moja ukochana Florentyno?
Podniósł coś z ziemi. Była to laska w kształcie pastorału. Oparł się na niej i począł iść naprzód, jak człowiek, który nie jest w stanie utrzymać się prosto na nogach. Obchodził dookoła badając zewnętrzną stronę groty. Don Luis nie mógł zrozumieć powodu i celu tej inspekcyi. Była chwila, iż bandyta wyprostował się, a wtedy don Luis spostrzegł, że był to człowiek rosły i przypomniał sobie wtedy opowiadanie szofera żółtego samochodu, który widział zbrodniarza, niejako pod dwiema postaciami, jako karła i jako olbrzyma.
Ale wkrótce zachwiały się pod nim nogi, jak gdyby nie był zdolny do dłuższego wysiłku.
Był to kaleka, dotknięty jakąś chorobą mięśni, straszliwie chudy. Don Luis dostrzegł zresztą jego twarz bladą, kościste policzki, wklęsłe skronie, skórę barwy pergaminowej — twarz suchotnika, krwi pozbawioną zupełnie.
Gdy zbrodniarz ukończył inspekcyę, powrócił do Florentyny i rzekł:
Jakkojwiek byłaś rozsądna i nie krzyczałaś, to jednak lepiej będzie przedsięwziąć środki ostrożności i założyć ci knebel, nieprawdaż?
Pochylił się nad Florentyną i obwinąwszy doiną część jej twarzy fularem, pochylił się jeszcze niżej i począł coś szeptać jej cicho, prawie do ucha. Ale wybuchy śmiechu przerywały od czasu do czasu te szepty.
Don Luis czuł bliskość niebezpieczeństwa. Obawiając się nagłego giestu tego nędznika, ukłócia zatrutą igłą, wymierzył w jego stronę rewolwer i czekał.