Strona:Leblanc - Zęby tygrysa (1924).djvu/377

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   371   —

Więc przybył w porę! Florentyna żyje! Nie umarła! Więc nie umrze...
Wtedy począł się rozglądać.
Na prawo i lewo zarośla obejmowały coś w rodzaju areny, na której znajdowały się rumowiska kolumn, szczątki łuków i sklepień, umieszczonych tam widocznie kiedyś w liniach regularnych dla upiększenia parku.
W głębi znajdowała się na małem wzgórzu niewielka grota, pełna szczelin, przez które przenikało światło.
W grocie tej znajdowała się Florentyna Levasseur, której ręce i nogi ujęte były w postronki.
Możnaby przypuszczać, iż była to ofiara, przeznaczona na całopalenie, które miało się dokonać na ołtarzu groty, w amfiteatrze tego starego ogrodu, nad którym dominowały szczątki odwiecznych ruin.
Mimo odległości, don Luis mógł dostrzedz jej bladą twarzyczkę. Jakkolwiek rysy jej ściągnięte zostały troską, to jednak spokój na niej jeszcze panował, znaczył ją wyraz oczekiwania, a nawet nadziei, jak gdyby Florentyna nie zrezygnowała jeszcze z życia, i jak gdyby wierzyła do ostatniej chwili w możliwość cudu. Jednak jakkolwiek nie była zaknekblowana, nie wołała przecież o pomoc. Czy przypuszczała, że byłoby to zbyteczne, że przyspieszyłoby tylko jej koniec? Rzecz dziwna, iż don Luisowi zdawało się, że oczy tej dziewczyny patrzyły uparcie w ten właśnie punkt, gdzie on się ukrywał. Może przeczuwała jego obecność? Może przewidziała jego interwencyę?
Nagle don Luis wydobył rewolwer, podniósł do połowy ramię, gotów do strzału. W pobliżu ołtarza, na którym leżała Florentyna, wyłoniła się postać szatańskiego arcykapłana, czy kata.
Postać ta wychyliła się z pomiędzy dwóch skał, obrośniętych dokoła cierniami i przejście nie było snać wygodne, gdyż kat ten szedł zgięty we dwoje, z głową pochyloną, a ręce bardzo długie, zdawały się sięgać ziemi.
Zbliżył się do groty i znów zaskrzeczał swym ohydnym śmiechem: