Strona:Leblanc - Zęby tygrysa (1924).djvu/317

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   311   —

niał go do nieufności. Niewinna? Winna? Nic teraz nie wiedział. Wszystko sprzymierzało się przeciw niej. A jednak dlaczego nie przestał jej kochać?
Wszedł Weber ze swoimi ludźmi. Pan Desmalions porozumiał się z nimi zcicha i wskazał przytem na Florentynę Weber zbliżył się do niej.
— Florentyno! — zawołał don Luis.
Spojrzała nań, obrzuciła wzrokiem Webera i towarzyszących mu agentów i nagle, zrozumiawszy co ma wkrótce nastąpić, cofnęła się, zachwiała na nogach, i odrętwiała, mdlejąca padła w ramiona don Luisa.
— Ach, ratuj mnie! — wykrzyknęła. — Błagam pana! Ratuj mnie!
I w tym ruchu było tyle niemocy, a w tym okrzyku tyle rozpaczy, tyle poczucia niewinności, że don Luis nagle przejrzał. Podnieciła go żarząca się w głębi wiara. Jego wątpliwości, jego rezerwa, jego wahania, jego udręki, wszystko to ustąpiło pod naporem pewności, która powstawała w nim jak niezwyciężona fala.
I wykrzyknął:
— Nie, nie! Tak się nie stanie! Panie prefekcie, są tu rzeczy, których przyjąć za pewne nie można.
Pochylił się nad Florentyną, którą trzymał w swoich ramionach tak silnie, że nikt nie był w stanie go od niej oderwać. Spotkały się ich oczy. Twarz jego prawie dotykała jej twarzy. Drżał ze wzruszenia, czując ją drżącą, tak blisko siebie, tak słabą i wykolejoną i pod wpływem rozbudzonej namiętności rzucił jej w uszy słowa tak ciche, że tylko ona jedna mogła była je słyszeć:
— Kocham panią!... Kocham!... Ach, Florentyno, żebyś wiedziała, co dzieje się we mnie... jak cierpię... i jak jestem szczęśliwy!... Ach, Florentyno, Florentyno... kocham!...
Na znak dany przez prefekta Weber się oddalił. Pan Desmalions chciał być świadkiem tego niespodziewanego wybuchu, jaki nastąpił przy zetknięciu się tych dwóch tajemniczych istot, Florentyny Levasseur i don Luisa Perenny.
Don Luis zaś zwolnił uścisk i usadowił Florentynę w fotelu, następnie zaś, kładąc ręce na jej ramionach i patrząc jej w oczy powiedział: