Strona:Lafcadio Hearn - Lotos.djvu/211

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

je się, można sięgnąć okiem w bezmiary. Ze wschodu wieje leciuchny wietrzyk, zaledwie marszczący powierzchnię jeziora, ale zresztą zupełnie wystarczający, aby „trzy włoski poruszyć”. Niemniej jednak wioślarz i wioślarka zdają się nie troszczyć o to zupełnie, a we mnie rodzi się podejrzenie, że ów sławny zakaz jest tylko mytem. Woda jest tak cudownie przezroczysta, że nie mogę oprzeć się pokusie wskoczenia do morza i popłynięcia za łodzią.
Gdy znów wdrapuję się na łódź, objeżdżamy właśnie prawe przedgórza, a maleńka łódka zaczyna się kołysać. Nawet przy tak lekkim wietrzyku, woda płynie długiemi falami, a gdy skręcamy na wschód i wjeżdżamy na pełne morze, mamy pod sobą niemile czarną otchłań, naprzeciw wybrzeże tak urwiste, że nie zdarzyło mi się podobnego spotkać w życiu.
Olbrzymi łańcuch ciemnych, stalowych raf wystaje z morza nagi i stromy, bez najmniejszego śladu zieloności na szczytach, a tu i owdzie, wzdłuż tej strasznej, monstrualnej, zawieszonej ściany ponure rozpadliny, szczerby, rysy i otchłanie. Przed fantastycznymi wąwozami wystają z niezmierzonej głębiny straszne szeregi skał, o jakichś widmowych kształtach. Jakkolwiek dzisiaj wiatr jest nadzwyczaj powściągliwy, jednak fale morza rozbijają się wysoko na urwiskach skał, obrzucając białą pianą oblicza wystających potworów. Jesteśmy zbyt daleko, aby słyszeć łoskot bałwanów, ale sam widok tych błyskawicznych rzutów, pozwala mi teraz zro-