Strona:Lafcadio Hearn - Czerwony ślub i inne opowiadania.djvu/75

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Niema odpowiedzi… o tak to nie pójdzie. Muszę zobaczyć, gdzie ten drab się schował.
Dało się słyszeć stąpanie ciężkich stóp na stopniach werandy. Kroki, jakby z namysłem, zbliżały się i ucichły tuż przy niewidomym, poczem przez długą chwilę, podczas której Hoiczi czuł, jak całe jego ciało drga w takt bicia jego serca, panowała martwa cisza.
Wreszcie posępny głos mruknął tuż nad jego uchem:
— Oto lutnia; z lutnisty widzę jednak tylko dwoje uszu… Tem się tłumaczy brak odpowiedzi z jego strony: nie mając ust — nie może odpowiedzieć. Bo, prócz uszu, nic z niego nie pozostało… Zaniosę tedy te uszy swemu panu na dowód, że jego łaskawe rozkazy zostały wykonane w granicach możliwości.
W tej chwili Hoiczi uczuł, że żelazne szpony chwyciły go za uszy i wydarły mu je. Mimo wielkiego bólu, nie krzyknął. Ciężkie stąpanie zagrzmiało na werandzie, zeszło do ogrodu — zaczęło się oddalać ku gościńcowi — ucichło. A niewidomy czuł, jak po obu stronach jego głowy spływają ciepłe strumyczki, ale nie śmiał podnieść rąk.

Kapłan wrócił przed świtem. Natychmiast pośpieszył ku werandzie, wbiegł na schodki, pośliznął się na czemś lepkiem i wydał okrzyk zgrozy, ponieważ ujrzał przy świetle swej latarni, że to coś lepkiego — to krew. Zobaczył też siedzącego na werandzie, w pozie człowieka zamyślonego, Hoiczi z broczącemi wciąż jeszcze ranami.
— Biedny Hoiczi! — zawołał przerażony kapłan. — Cóż to takiego? Jesteś raniony?
Na dźwięk głosu przyjaciela, niewidomy uczuł się ocalony. Wybuchnął łkaniem i, płacząc, opowiedział mu swą nocną przygodę.