Strona:L. M. Montgomery - Historynka.djvu/65

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nie wspominała o Piotrku. Gdyśmy dotarli do naszej ścieżki i mijaliśmy wierzbę dziadka Kinga, powiała ku nam upojna woń od strony owocowego sadu. Widzieliśmy dokładnie długi szereg drzew, bielejących w poświacie księżyca. Wydało nam się, że ten sad właśnie jest zupełnie inny od tych wszystkich sadów, jakie znaliśmy. Byliśmy zbyt młodzi, aby głębiej analizować doznawane wrażenie. W późniejszych latach zrozumieliśmy, że ten specyficzny urok naszego sadu pochodził stąd, że nietylko jabłonie w nim kwitły, lecz kwitła w nim miłość, wiara, radość, szczęście i smutek tych wszystkich, którzy ten sad założyli i później spacerowali po nim.
— Sad wydaje się całkiem inny przy świetle księżyca — szepnęła Historynka w rozmarzeniu. — Jest taksamo kochany, ale inny. Gdy byłam jeszcze bardzo mała, wierzyłam, że rusałki urządzają w nim tańce podczas księżycowych nocy. Chciałabym i teraz w to wierzyć, ale jakoś nie mogę.
— Dlaczego?
— Ach, bo tak trudno uwierzyć w to, o czem się wie, że nie jest prawdą. Przecież to wuj Edward powiedział kiedyś, że rusałki nie istnieją. Miałam wtedy siedem lat. Wuj Edward jest księdzem, więc napewno mówił prawdę. Miał słuszność, że mi o tem powiedział, nie winię go o to, ale od tego czasu byłam już trochę inna w stosunku do wuja Edwarda.
Ach, czy zawsze „stajemy się inni“ w stosunku do ludzi, którzy niszczą nasze iluzje? Czyż będę mógł kiedykolwiek wybaczyć owemu brutalowi, który mi pierwszy powiedział, że św. Mikołaj nie istnieje? Był to chłopiec starszy ode mnie o trzy lata i najprawdopodobniej jest teraz najpożyteczniejszym i najbardziej szanowanym członkiem społeczeństwa, dla mnie jednak nazawsze zostanie brutalem!