Strona:L. M. Montgomery - Historynka.djvu/354

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Łodygi kartoflane leżały w stertach na polu i każdemu z nas wolno było podkładać pod nie ogień. Widok był cudowny! W ciągu kilku minut pole zajaśniało oślepiającym płomieniem, nad którym unosił się ciemny kłąb dymu. Biegaliśmy od sterty do sterty, wydając okrzyki radości, trącając sterty długiemi kijami i obserwując wesołe iskry, wytryskujące snopami ku niebu. Byliśmy uszczęśliwieni!
Gdy znużyła nas już ta zabawa, przeszliśmy na przeciwległą stronę pola i usiedliśmy w brózdach zagonów, przylegających do jodłowego lasku, pełnego tajemniczych i upojnych szmerów. Nad nami zawisło pogodne niebo, upstrzone srebrnemi gwiazdami, a dokoła snuły się cienie nad łąkami i lasem, otulonym aksamitem nadchodzącej nocy. W dali, na wschodzie ukazał się jasny, jakby świeżo wymyty księżyc. Tuż przed nami na pogorzelisku po spalonych łodygach kartofli, nad którem jeszcze unosiły się smugi dymu, widzieliśmy gigantyczny cień posaci wuja Aleca, którego widok mimowoli przypominał nam opowiadanie Piotrka o królestwie złego ducha i najprawdopodobniej był przyczyną obecnego natchnienia Historynki.
— Znam opowieść, — rzekła przyciszonym głosem, — o człowieku, który widział djabła. Co ci się stało, Felusiu?
— Nie lubię, jak wspominasz to... to imię, — bąknęła Fela. — Gdyby ktoś słyszał, jak mówisz o złym duchu, mógłby pomyśleć, że to jest jakaś przeciętna żyjąca istota.
— Mniejsza o to. Opowiedz nam tę historję, — wtrąciłem, wielce zaciekawiony.
— Chcę wam właśnie opowiedzieć o wuju pani Janowej Martin z Markdale, — rzekła po chwili Historyn-