Strona:L. M. Montgomery - Historynka.djvu/275

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
ROZDZIAŁ XXV
KIELICH GORYCZY

Pewnego ciepłego niedzielnego wieczoru podczas pełni księżyca siedzieliśmy wszyscy, dorośli i dzieci — w sadzie, przy Kamiennym Pulpicie, śpiewając stare religijne pieśni. Wszyscy śpiewaliśmy lepiej lub gorzej, oprócz biednej Sary Ray, która kiedyś rozpaczliwie mi wyznała, że nie ma pojęcia, jak to będzie, gdy pójdzie po śmierci do nieba, bo nie potrafi wyśpiewać ani jednej nuty.
Cała ta scena staje mi teraz wyraźnie w pamięci — sklepienie pogodnego nieba nad drzewami rosnącemi za mieszkalnym domem, uginające się od owoców gałęzie drzew w sadzie i wyraźne kontury sosen, znaczące się na jasnem jeszcze od zachodzącego słońca niebie. Widzę dokładnie zmęczone niebieskie oczy wuja Aleca, widzę łagodną twarz ciotki Janet, jasną brodę i rumiane policzki wuja Rogera i piękną delikatną twarzyczkę ciotki Oliwji. Dwa głosy brzmią mi jeszcze w uszach, głosy, które dźwięcznie wylatują ku niebiosom. Srebrzysty głosik Celinki i piękny czysty tenor wuja Aleca. „Jak jesteś Kingiem, to musisz śpiewać“, krążyło w owych czasach przysłowie po całem Carlisle. Ciotka Julja pod tym względem przewyższyła całą rodzinę i stała się sławną estradową śpiewaczką. Świat o innych Kingach niewiele wiedział. Śpiew ich rozbrzmiewał tylko w szczupłem gronie rodzinnem, umilał dni szare i łagodził troski i trudy codziennego życia.