Strona:Kraszewski Kajetan - Ze wspomnień Kasztelanica.djvu/067

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

sięciu mająca, snać uprzedzona listem, że dziś przyjedziemy, czekała na nas z wieczerzą, którą z apetytem i wesoło spałaszowaliśmy po podróży, w gronie naszych nowych towarzyszów. Przybyliśmy, pamiętam, w sobotę; na drugi dzień, że było święto, poszliśmy osobno jako nieliczący się jeszcze do grona uczniów z naszym opiekunem do kościoła, aby po nabożeństwie przedstawić się gwardyanowi, poczem powróciliśmy do domu i przy dniu wolnym od nauk zabawialiśmy się z całą swobodą.
Księża, jako profesorowie nasi, mieli obowiązek wieczorami przechadzać się po mieście i stając pod oknami, uważać na uczniów, co robią i jakim językiem między sobą mówią. Obowiązkiem bowiem było mówić po łacinie; stąd w całem mieście, począwszy od kucharek, a skończywszy na szewcu, wyuczyli się mówić tak zwaną kuchenną łaciną, aby być zrozumianemi przez uczniów, którzy umyślnie się do nich tylko w tym języku odzywali, tak, że cała Pakość była jakby kolonią rzymską. Gdyśmy rozochoceni bawili się w ślepą babkę, zapomniawszy o Bożym świecie, a ja miałem zawiązane oczy, otworzyły się drzwi i wszedł ksiądz; ja sądząc, że to który z uczniów, łap go i krzyczę: »mam cię, mam!« i zdzieram chustkę z oczu. Wtem któryś z kolegów kładnie na mnie jakiś znak, a była to tak zwana nota lingua, język wykrojony z czerwonego sukna, zawieszony na sznurku. Ksiądz nakazawszy spokojność i udanie się na spoczynek w języku dla mnie jeszcze dobrze niezrozumiałym, wyszedł, a ja jak pies ze znakiem od oprawcy, stałem na środku