Strona:Korczak-Bobo.djvu/99

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
11 lipiec.

Wczoraj byliśmy na zabawie. Po linie chodził Paulo i dziewczę, pewnie włoszka. Jestem tak zdenerwowany, że najmniejsza rzecz tak mnie irytuje, że już nie wiem. Tak mnie się jej żal zrobiło, że płakałem długo. Pewnie spadnie i zabije się albo będzie kaleką.
Z Helą pokłóciłem się tak, że jej nienawidzę, chociaż siostra. Wie o wszystkiem, więc dlaczego nie daje mi pokoju? Prawie chciałem sobie życie odebrać, lecz imię Zofji mnie powstrzymało. Cierpię, cierpię, ale w skrytości, bo to ubliża memu męskiemu charakterowi. Może skargi przyniosłyby mi ulgę, lecz nie, ja chcę cierpieć w skrytości.
Nawet gdy się modlę, myślę o Niej.

25 lipiec.

Wczoraj byliśmy u nich. Zdawało mi się, że to sen albo marzenie. Tak jestem przyzwyczajony do przyjemnych marzeń, że mi się wydawało, że to jest obrazowe marzenie. Na pożegnanie podała mi rękę, uścisnąłem ją (rękę) i byłbym z chęcią przycisnął do ust. Lecz to uściśnienie z mej strony było szczersze od tysiąca pocałunków, a to: „do widzenia Pani“ dźwięczało jak