Przejdź do zawartości

Strona:Korczak-Bobo.djvu/186

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ność. Po podyktowaniu tekstu — grób, cisza martwa. Kto podniesie głowę z nad zeszytu, ten spotka się z nieufnym a szyderczym wzrokiem nieubłaganego nauczyciela.
A za oknem wiosna stanowi kontrast taki. Myśl rwie się w pole, w las, skowyczy za kąpielą w słońcu. I tylko te szyby pełne pyłu dzielą płuca nasze od najwyższej rozkoszy oddychania powietrzem budzącej się wiosny.
Przenoszę wzrok ku tym 36 uczniom — niemym i nieruchomym, których więżą przemocą, gdy oni rwą się do... wiosny, do której ma prawo zwierzę, ptak, robak lichy, a którą nam zagrodziła potrójną kratą zabójcza cywilizacja.
Ci uczniowie, związani teraz w jedną nierozdzielną całość wspólnego gwałtu, wspólnej niewoli-niedoli, czem będą za lat dziesięć, dwadzieścia?
To zadanie tkwić będzie, jak „cierń w krowiej nodze“, w ich nerwach przez całe życie, a może i w ich dzieciach. Ta godzina spędzona tu w dusznej izbie a nie w kryształowym wietrze wiosennym, jak ananke, zawiśnie na ich płucach.
Minuty biegną, praca wre coraz goręcej, pot rosi czoło. Ostatnie wysiłki strudzonej myśli. Ile w takich chwilach popełnia się błędów przez nieuwagę.