Strona:Konfederat.djvu/08

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

niezasłużenie przed sobą nosi — na sam święty Jędrzej sprawę z nim przegrałem — to urwipołeć, jakich mało. Mówią... ale co mi tam do tego! A Damian Szeląg, który dwa cale z mego gruntu mi ukradł, a mimo to zasądzili mnie na koszta procesu, ten Szeląg... to włosy na głowie stają, kumie... włosy na głowie stają! Jakem Piróg!
Szewc pokiwał głową i uśmiechnął się, jakby chciał mówić: Wszystko to niczem jeszcze, wiem ja coś więcej o Radyszu!
Piróg zrozumiał uśmiech Serdaka, oblizał się jeszcze raz, a chcąc szewcowi język rozwiązać, prawił dalej:
— Święty Antoni! albo familia Mruków, która mi posag pierwszej żony zabrała, to sami złodzieje. Ich wielki przyjaciel i opiekun, sławetny pan Łaskota, który cztery razy był wójtem, a w sam dzień św. Michała z izby sądowej za drzwi mnie wypchnął, no ale niech o nim nic nie mówię, bo nikt wierzyć nie będzie. Niktby nie pomyślał, że tak przyzwoity i tłusty obywatel miasta ma pod kapotą dyablą duszę... ale o tem potem...
I tak prawił Piróg, a szewc pił jedną szklanicę po drugiej, mrugał siwemi oczyma do swego przyjaciela, a gdy już czupryna trochę mu się rozgrzała, potarł ręką po czole i rzekł:
— To wszystko nic, panie Mateuszu, ale Radysz... o hoho! Radysz...