Strona:Konfederat.djvu/09

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Domyślam się — wtrącił z radością Piróg — ten parów za cmentarzem...
— O hoho!... parów — dodał szewc i sięgnął po szklankę.
— Mówią, że niegdyś w tym parowie zabito kogoś.
— O hoho!... jeszcze gorzej.
— Święty Antoni!... a Radysz wygląda tak... tak...
Szewc wytrzeszczył na bednarza siwe oczy i zamilkł. Piróg kręcił się na stołku z niecierpliwości, a szewc jak patrzał tak patrzał.
Po chwili daremnego oczekiwania trącił Piróg szewca łokciem i szepnął mu do ucha:
— Możebyśmy przeszli do alkierza... tu ludzie słuchają. Szewc kiwnął głową, a Piróg, wziąwszy obie szklanice do ręki, poprowadził przyjaciela do wązkiej, ciasnej komórki na poufną pogadankę.
Obejrzawszy się wokoło jak człowiek, który wielką tajemnicę ma na sercu, zaczął Serdak:
— Już od roku dzieją się u mego sąsiada dziwne rzeczy, w które nikt nie chciał wierzyć.
Piróg przysunął się do szewca.
— Zaraz, jak tylko śnieg stajał — ciągnął dalej szewc — wybrał się Radysz w drogę i aż dwa tygodnie bawił. Potem wrócił i nic nikomu ani słówkiem o tej podróży nie wspominał.
— Ale wy przecież wiecie — przerwał bednarz.
— Gdzie tam, jak w rogu... nic nie wiem! — odparł szewc, popijając ze szklanicy.