Strona:Klemens Junosza - Zagrzebani.djvu/164

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Może w kwandrans po wypadku, dał się słyszeć na dziedzińcu szalony tentent kopyt i łoskot kół uderzających o twardą ziemię...
Na bryczce, nie siedząc, lecz stojąc i trzymając się oburącz za ramiona fornala, znajdował się otyły, szpakowaty jegomość, z brodą przystrzyżoną krótko, ubrany w oryginalnego kroju płaszcz podróżny. Fornal z wysiłkiem, na jaki tylko zdobyć się mogą dwie krzepkie, żylaste, chłopskie ręce, wstrzymał spienione konie przed gankiem, aż przysiadły na ziemi.
— Sapiejewski! — zawołał pan Symplicyusz, wybiegając na ganek — oczom swoim nie wierzę Doktorze, tyś chyba na skrzydłach przyleciał?...
— Jechałem do chorego. O cztery wiorsty stąd spotkał mnie wasz człowiek, zabrał mnie i wiózł jak szaleniec. Czekaj-no, Maćku, przyjdziesz kiedy na moje podwórko, tak cię, gałganie, bańkami każę obstawić, że rok popamiętasz...
— Ja ta, wielmożny konselarzu, jak śmierć przyjdzie, to i przez bańków se umrę — odrzekł fornal.
— Cóż tu się stało?
— Chodź-że pan — rzekł Karol — ojciec w cugu