Strona:Klemens Junosza - Zagrzebani.djvu/155

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

teraz! Niech moje wrogi takie życie mają! Co dawniej było w Gdańsku, a co dziś jest?! pytaj się pan dobrodziej co dziś jest? — nie ma nic. Nic nie ma, na moje sumienie. Ja nie mogę zmiarkować gdzie się wszystkie pieniądze podziały, każdy goły, nikt nic nie ma...
— Czekaj-no, zdaje mi się, że ktoś zajechał przed dom...
Jankiel przysłonił oczy ręką i spojrzał.
— Albo ja wiem... konie jakby z Czarnej.
— A no, to przepraszam cię, mój panie Janklu, ale wypada mi tam pójść.
— Ten pan tutaj sam idzie...
— Ach Symplicyusz, kochany Symplicyusz! — zawołał pan Mikołaj — czekaj-że, przecież w stodole cię przyjmować nie będę.
— Ależ nie rób sobie subiekcyi, mój jegomość. Nie chcę przeszkadzać.
— Przecież...
— No, nie róbże ceregielów, mój Mikołaju, jak się tu załatwisz, pójdziemy do domu, przytem niechże i ja twoją stodołę obejrzę. Porządna stodoła, dalibóg...