Strona:Klemens Junosza - Zagrzebani.djvu/147

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Wiesz co, że jesteś prawdziwym gentelmenem z tem swojem — więc? Istotnie, jest to z twojej strony szczyt kurtuazyi...
— Wybacz mi, ale mam tak szalony ból głowy, że nie jestem w stanie zdobyć się na uprzejmość i pamiętać o konwenansach, zwłaszcza gdy jestem w domu i mam do czynienia z siostrą.
— Która zapewne nie jest kobietą...
— Nie, lecz która, jako siostra, powinna być wyrozumiałą.
Pani Lucyna spojrzała na brata. Istotnie był blady i bardzo zmieniony.
— Co ci jest? — spytała z przestrachem.
— Nic, właściwie... ból głowy...
— Z Czarnej wracasz?
— Tak.
— Czyżby tam co zaszło?
— Nic a nic... Byli wszyscy domowi, jak zwykle, stary Symplicyusz.
— I nikt więcej?
— Nikt. Oczekiwali wprawdzie przybycia gościa, ale ja wyjechałem wpierw, nim on przybył...
— Cóż to za gość?!...
— Jakiś kuzynek, pan Witold...