Strona:Klemens Junosza - Zagrzebani.djvu/146

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wiec, parsknął, pomknął z kopyta i, wyciągnięty jak struna, pędził po równym gościńcu.
Słychać było tylko miarowy tentent jego kopyt i rytmiczne chrapanie, dobywające się z szerokiej, silnej jego piersi.
Panu Karolowi wiatr świstał koło uszu, chłodził mu rozpalone skronie, chłodnym strumieniem płuca napełniał.
Gdy stanął w Maciejowie przed bramą, koń był biały od piany i bokami robił ze zmęczenia.
Młody człowiek rzucił cugle chłopcu, który nadbiegł od stajni, a sam poszedł wprost do swego pokoju.
Pragnął być sam, myśli zebrać, albo wziąć pierwszą lepszą książkę i umysł czemkolwiek zaprzątnąć.
Zaledwie jednak zamknął drzwi za sobą, gdy cichutko, jak cień, wsunęła się pani Lucyna.
— Witam z wycieczki — szepnęła.
Pan Karol głowę odwrócił.
— Czy chcesz czego odemnie? — spytał niechętnie.
— Ja? Cóż ja mogę od ciebie chcieć?
— Więc?