Strona:Klemens Junosza - Zagrzebani.djvu/126

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— To też najlepiej zrobisz, jak mnie zostawisz w spokoju... Ja mam swoje zmartwienia i chcę być samą...
— Zmartwienia! Jestem już w domu. Prawda, prawda, byłaś u ojca... marudził, zrzędził jak zawsze... Wszak prawda, że tak było Lucynko?..
— Tak..!
— O! ojciec jest okropny. Miałam i ja za swoje. Przychodzę dziś i powiadam, że się taka szkoda zrobiła: pies zjadł indyczkę, najładniejszą indyczkę, tę białą, jak cię kocham! Ojciec twój spojrzał na mnie, wzruszył ramionami i powiedział, wiesz Lucynko, co powiedział?
— Nie wiem.
— Powiedział: moja Weronisiu, masz też z czem przychodzić — żeby indyczka psa zjadła, to byłoby o wiele ciekawsze... Jakże? indyczka psa! Ja nie wiem, ale ci panowie, niby mądrzy ludzie — a czasem powiedzą takie głupstwo — że ani przypiął, ani przyłatał... Boże drogi, chciałam się rozpłakać, miałam nawet pełne oczy łez.
— Któż ci bronił płakać? Mogłaś sobie pozwolić... to w naszym pięknym Maciejowie nie jest zabronione dotychczas.