Strona:Klemens Junosza - Zagrzebani.djvu/119

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

stwa stąpała po różach, że nigdy w życiu nie zaznałaś troski... a jeżeli miałaś poważniejszą przykrość, to tylko z własnej winy...
— Z własnej winy! Naturalnie ja wszystkiemu winna jestem — nawet temu, że męczę się tutaj, zdrowie tracę, usycham...
— Nie usychasz, Lucynko kochana, nie usychasz. Buzia ci przybladła nieco, ale jest pełna jak bułeczka... a co się tyczy ramion i wogóle tuszy, to nie uważam, żebyś miała powód do narzekania... Owszem kto spojrzy na ciebie powie żeś, panie dobrodzieju, piękna i tęga kobietka...
— Ach...
— Czekajno kochanie... kiedy mieliśmy mówić, to mówmy... Niech się dowiem ostatecznie czego żądasz od losu, a właściwie odemnie? Póki byłaś małem dzieckiem... kiedy jeszcze nieboszczka matka twoja była przy życiu, otaczaliśmy cię najtroskliwszą opieką... Później daliśmy ci staranną edukacyę. Gdy już byłaś dorosłą panną, zacząłem prowadzić dom otwarty, bywała u nas młodzież, przyjmowałem gości. Czyż nie prawda? może zaprzeczysz?
— Nie przeczę, istotnie tak było.