Strona:Klemens Junosza - Za mgłą.djvu/267

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 261 —

Jejmość zaczerwieniła się jak piwonia, wstała i rzekła z godnością:
— Bardzo pana Pakułowskiego przepraszam, ale idę stąd; życzę zdrowia i żeby panu z głowy wywiało.
— Co pani? przecież... cóż to znowu?
— Usiadłam tu na zaproszenie, jako w uczciwej kompanii, z porządnym człowiekiem, dla pogawędki i odpoczynku, a pan mi, za pozwoleniem, głupstwa mówi. Nie mogę tego słuchać i wolę odejść, gdyż mogłabym powiedzieć panu kilka słów i ani jednego poczciwego, ale wstrzymam się do innej okazyi.
— Czem ja panią obraziłem?
— Z przeproszeniem, głupią radą. Jeszcze, jak świat światem, żadna uczciwa wdowa nie upijała się i nie pędziła po polach na koniu, jak waryatka, a pan mi radzi to robić.
— Czyż ja radziłem?
— Własne słowa pańskie; chociaż jestem skrzypiąca i krucha, ale słyszę dobrze.
— Ależ ja tylko dla przykładu! Gdzieżbym ja śmiał godną i stateczną osobę na koń wsadzać? Tylko tak się rzekło. Niechże pani kochana siada i urazy w sercu nie chowa.
— Nie siądę.
— Żeby pani wiedziała, co ja mam do powiedzenia, toby pani nie śpieszyła tak bardzo.