nie mogła pani widzieć, że jadę, gdyż z tego okna drogi, którą przybyłem, nie widać.
— Zrobił nam pan prawdziwą niespodziankę.
— Jakto? niespodziankę? Przecież pani wiedziała, że przyjadę.
— Tak, ale już traciłam nadzieję. Siedem dni, takich długich, samotnych, nudnych, szkaradnych! To straszna rzecz!
— Śpieszyłem; niech mi pani wierzy, żem śpieszył, ale tyle miałem do czynienia. Jedno, drugie, dziesiąte, a wie pani przecie, że naszym adwokatom nie pilno. Co ich to obchodzi, że ktoś się śpieszy, albo że tęskni, albo że... przez okno wygląda. Czy naprawdę tak było?
— Widział pan własnemi oczami.
— I codzień tak?
— Codzień.
— Przez wszystkie siedem dni?
— Panie, pokłócimy się.
— Dobrze, ale z warunkiem...
— Proszę!
— Że zaraz po kłótni będzie zgoda. Ja panią przeproszę, pani mi przebaczy, poda rączkę.
To mówiąc, ujął jej rękę i całować ją zaczął.
Strona:Klemens Junosza - Za mgłą.djvu/246
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.
— 240 —