Strona:Klemens Junosza - Za mgłą.djvu/245

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 239 —

Zdawało się, że cała ziemia jest w żałobie. Pod lasem widać było resztki brudnego śniegu, który topniał powoli w powietrzu, przesiąkłem wilgocią.
I takich dni smutnych, posępnych, zapłakanych, upłynęło już siedem; a wszystkie zdawały się długie, jak miesiące, jak lata. Takie zakończenie miał w owym roku miesiąc luty, tak się rozpoczynał marzec.
Panna Ludwika nie odstępowała od okna; wzrok jej pomimowoli, automatycznie biegł ku drodze i upatrywał, czy nie ukaże się na niej bryczka i szpakowate konie.
Ale nie; droga była pusta, nikt nie jechał.
Nagle ktoś wszedł do pokoju szybkim, elastycznym krokiem; zapatrzona w przestrzeń, zadumana dziewczyna odskoczyła od okna przestraszona.
— Ach! to pan!? — zawołała z radością, wyciągając ręce ku ukochanemu. — Skąd pan tu? Ja przecież ciągle patrzę...
— Naprawdę? — odrzekł, całując jej ręce. — Ciągle?
— Od siedmiu dni. Ale jakim cudem?...
— O! nie cudem bynajmniej! Sposobem bardzo prostym; jadę wprost z kolei i nałożyłem trochę drogi, aby chociaż na chwilkę tu wpaść i zobaczyć, co się dzieje. Naturalnie