Strona:Klemens Junosza - Za mgłą.djvu/192

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 186 —

— Tak, mój Janku, w jego obecności bywałam bardzo nieśmiała, rumieniłam się co chwila, nie wiedziałam, co mam mówić, chociaż zdawało mi się, że mam tak dużo do powiedzenia. Później on przyjeżdżał tylko raz na rok do domu, na wakacye. Był studentem. Sądziłam, że go to w dumę wbije, że nie zechce już patrzeć na dawną towarzyszkę zabaw dziecięcych.
— Dlaczegóżby?
— Tak mi się zdawało. On student, uczy się wielu mądrych rzeczy, a ja prosta, w domu kształcona wieśniaczka; on przebywa w świecie, w dużem mieście, a ja w takiem ustroniu, w zakątku.
— Cóż to znaczy!
— Sądziłam, ale niesłusznie. Przed trzema laty — doskonale pamiętam tę chwilę — przyjechał do nas. Było kilka osób. Wyszliśmy w pole. Mama, wuj Piotr, wujenka, pan Seweryn, on i ja. Celem wycieczki było pole bardzo ładnej pszenicy, którą mama chciała się popisać przed panem Sewerynem. Starsi szli powoli, my trochę prędzej, tak, że wyprzedziliśmy ich o jakie sto kroków. Wtenczas... zrobiło się to tak nagle, tak niespodziewanie. On ujął mnie za rękę i rzekł: „Bądź dla mnie znowuż Andzią, bądź moją Andzią na zawsze.” Nie potrafię ci opowiedzieć, co się ze mną działo, jakiego doznałam