Strona:Klemens Junosza - Za mgłą.djvu/191

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 185 —

po ogrodzie, napełnialiśmy cały dziedziniec wrzawą i śmiechem. Wiesz, Janku, że to były śliczne czasy.
— A ty wspominasz je z rozkoszą, jak sędziwa babcia, która pragnie odtwarzać obrazy przeszłości. Masz słuszność, w tak odległej perspektywie czasu wyglądają one zapewne przecudownie.
— Nie żartuj ze mnie i z moich wspomnień, Janku, bo chociaż one niedawne, ale zawsze wspomnienia. Było nam dobrze, wesoło, doskonale. Chłopak w szkolnym mundurku, dziewczyna w krótkiej sukience, bez troski oboje, bez zmartwień, dzieciaki wesołe i puste miały swoje złote czasy. Mówiliśmy sobie po imieniu, a przy rozstawaniu się, gdy nadszedł koniec wakacyi, oboje mieliśmy łzy w oczach. To nas tylko pocieszało, że nadejdą święta Bożego Narodzenia i znów będziemy się bawili. Czas biegł, rok za rokiem przechodził i dawny nasz stosunek stopniowo ulegał zmianie: oddalaliśmy się jedno od drugiego coraz bardziej, byliśmy onieśmieleni, on nazywał mnie panią, ja jego panem. Przyjeżdżał do nas podczas wakacyi, ale już nie bawiliśmy się jak dawniej, a przedmiotem naszych rozmów, które rwały się co chwila, bywały najczęściej książki. Zastanawiałam się nieraz: skąd taka zmiana?
— Ja się domyślam.