Strona:Klemens Junosza - Z pola i z bruku.djvu/61

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 57 —

Już bierze ręką za klamkę, już ma ją nacisnąć, gdy wtem słyszy odgłos szybkich kroków, sapanie i głos:
— Panie, wielmożny panie. Oj!...
To dawny pachciarz Berek, zadyszany, zaaferowany, biegnie, co mu sił starczy.
— Panie... oj... Niech pan idzie...
— Dokąd?
— Nad staw.
— Po co?
— Aj waj, panie! Tam bitwa jest, tam wojna jest, tam zaraz zacznie się lać krew!... Niech moje wrogi...
— Co ty chcesz?
— Oj, przepraszam, siądę tu na kamieniu, duch ze mnie ucieka. Z rybami zawsze tak.
— Przecież nie jesteś ryba!
— Oj! jeszcze gorszy mam los. Ryba przynajmniej siedzi w wodzie, a ja w ciężkich interesach i w potach.
— Mówże, o co chodzi?
— Proszę pana. Dziś rano przyjechali żydzi z Ogonowa nad staw; chcieli kupić ryb... trochę ryb... parę beczek. Ja sam im powiedziałem, że dziś będzie połów.
— Cóż nadzwyczajnego?
— Nic.
— Więc o cóż alarm?
— Żydki z Ogonowa to bajki, to spokojni ludzie, honorowi ludzie, płacą pieniądze, biorą towar. Tymczasem jeszcze rybacy nie zdążyli